Przywiązuję się do rzeczy, za które nie dostałabym złamanego grosza. W kilku drewnianych puzderkach trzymam prywatne skarby. Stare bilety z muzeów, a nawet takie kinowe. Skrawki tkanin z dzieciństwa i gumkę do ścierania, którą koleżanka dała mi w zerówce. W moim sercu swoje miejsce znalazł też czterdziestoletni zegarek z tarczą z podziałkami zamiast cyfr i przetartym złoceniem na mosiężnej kopercie. Dziadek podarował go mojej mamie na siedemnaste urodziny, a ona mi, gdy byłam piętnastolatką. To osobiste skarby, które zaspokajają słabość do zbieractwa, choć lubię myśleć, że kolekcjonuję piękno. W szkatułkach brakuje jednak szlachetnych kruszców i bezcennych kamieni, które przez stulecia rozpalały zmysły i pragnienie bogactwa.
Istnieją również skarby, które w książkach awanturniczych i filmach o piratach gnały bohaterów w nieznane, tropem wyznaczonym na prostej mapie przez czerwony wielki „X”. Wyobrażenia o kufrach pełnych kosztowności krzewiły ducha przygody i mamiły wizją dostatku, jaki zapewni znaleziona fortuna. Kiedy indziej błyszcząca drobinka złota odnaleziona w wartkim potoku wśród wysokich sosen i skalistych gór budziła żądzę pieniądza. Piękno natury ginęło zadeptane przez buciory kolonistów i ich brudne osady. Pobliskie wzgórza zamieniały się w kopce termitów poprzecinane tunelami kopalń, a ludzi dopadała gorączka złota, niczym najgorsza febra. Wydawało mi się, że tego typu opowieści ludzie dawno włożyli między bajki lub strony scenariusza, że nikt już nie gania za skarbami. Takie miałam przekonanie, nim trafiłam na historię Skarbu Średzkiego i szału, który ogarnął małe, senne miasteczko niedaleko Wrocławia.
Było upalne lato 1985 roku. Na jednej z ulic średzkiej starówki rozbierano stare, zrujnowane domostwo, aby w jego miejscu postawić nowe. Z pozoru nic ciekawego, jednak nie w każdej piwnicy można odnaleźć gotyckie ruiny i ponad 3000 srebrnych monet. Jakież musiało być zdziwienie robotników, gdy z łopaty koparki wraz z warstwami ziemi posypały się srebrzyste krążki. Robotnicy zawiadomili Milicję Obywatelską, która przekazała monety do Muzeum Archeologicznego we Wrocławiu. Był to przedsmak tego, co miało się stać trzy lata później.
W 1988 roku pod innym domem na tej samej ulicy, ledwie kilkanaście metrów od poprzedniego znaleziska, dokopano się do jeszcze cenniejszego skarbu. Wywołało to sensację! Wezwano milicję i przedstawiciela Muzeum Rzemiosł Drzewnych i wtedy… Hola! Hola! Wstrzymaj konie! W końcu jesteśmy w latach 80. w niewielkiej mieścinie. Nikt nie nosi w kieszeni komórki ani aparatu. Ba, niektórzy nie mają nawet telefonu stacjonarnego! Zanim odpowiednie służby dotarły na miejsce, to już niejedna kieszeń pobrzękiwała srebrem. W kolejnych dniach wcale nie było lepiej. Ślamazarność milicji i nikłe zainteresowanie władz sprawiły, że średniowieczny skarb rozpierzchł się po całym mieście. Plotki niosły się szybko, więc do miasteczka zaczęli zjeżdżać gapie i poszukiwacze kosztowności. Sporo było przy tym bałaganu, a i niejeden mąż w pobliskim barze płacił za piwo srebrnymi groszami. Atmosfera otaczająca całe wydarzenie była niczym z planu Misia Barei. Absurd gonił absurd.
Całą sprawę potraktowano po macoszemu, mimo starań pracowników pobliskiego muzeum. Dopiero, gdy w ziemi wywiezionej z budowy ktoś odnalazł orła ze złota, władze wkroczyły do akcji. Właściwiej: posłużyły się do tego uczniami pobliskiej podstawówki. Bo kto może mieć zwinniejsze paluszki do przekopywania zwałów ziemi niż dzieci? Niestety nikt nie przewidział, że prosto do kieszeni będą brały procent od swoich znalezisk. Po kilku tygodniach udało się zabezpieczyć teren i na dłużej przerwać prace budowlane. Wreszcie i do „lotnych” ministerialnych umysłów dotarło, że znalezisko jest niezwykle cenne, i to na skalę europejską. Nie codziennie znajduje się średniowieczne klejnoty królewskie, najstarsze, jakie mamy w Polsce. W trakcie badań nad wykopem natrafiono także na rozbite naczynie ceramiczne wypełnione kolejnymi srebrnymi monetami – groszami praskimi, walutą czeską używaną od 1300 do 1547 roku oraz złotymi florenami. Kształt zbliżony do dzbana znalezionego trzy lata wcześniej sugerował, że monet musiało być dużo więcej, niż zdeponowano w muzealnym sejfie.
Odkrycie skarbu w Środzie Śląskiej stało się ogólnopolskim wydarzeniem, a w lokalnych gazetach i ogłoszeniach władze apelowały do mieszkańców, żeby zwrócili zawłaszczone kosztowności. Najpierw po dobroci, ku korzyści ogółu społeczeństwa. Potem wystosowano intratną propozycję i w zamian za zwrot obywatele otrzymywali trzykrotną wartość pieniężną kruszcu, według jego wagi. Kto nie poszedł po dobroci, to doczekał się nakazu oddania precjozów pod groźbą oskarżenia i kary za okradanie państwa. Mieszkańcy zwrócili kilkaset monet z czasów Piastów, a także fragmenty złotych ozdób. Wcześniej jedna z rodzin postanowiła podzielić między siebie cieniutką ozdobną taśmę ze złota, która zapewne miała posłużyć do ozdobienia oprawy książki. Taśma zdobiona wzorem winnej latorośli przetrwała sześć wieków nienaruszona, a pokonały ją domowe nożyczki i żądza bogactwa.
Jeszcze wiele lat po średzkiej gorączce złota zwracano do Muzeum Rzemiosł Drzewnych, późniejszego Muzeum Regionalnego w Środzie Śląskiej, fragmenty z wykopaliska. Jedna z mieszkanek przyniosła około 300 monet, które przez lata przechowywał jej syn. W większości osoby, które poddały się tej pogoni, nie wiedziały, co zrobić z ukradzionymi przedmiotami. Zatem przez lata zalegały w kątach mieszkań, schowane pod deskami podłogi czy zaszyte w połach płaszcza, zamiast stać się dobrem wspólnym, które wszyscy mogliby podziwiać, a przez to rozsławiać Środę Śląską. Jest w człowieku taka pierwotna pożądliwość, która szepcze my precious, niby Gollum z Władcy Pierścieni lub dziecko w piaskownicy, które pragnie zabawek innych maluchów.
Na szczęście nie wszystko przepadło i dzięki licznym staraniom, ponad 30 lat od odkrycia średniowiecznych precjozów mogłam nacieszyć nimi oczy. Ich precyzyjne wykonanie świadczy o niezwykłym kunszcie złotników, prawdopodobnie francuskich lub włoskich. Brawa należą się także konserwatorom za przywrócenie przedmiotom pierwotnej formy. A co dokładnie składa się na to znalezisko i dokąd się wybrać, aby je zobaczyć? Nie jest to banalne pytanie, bo Skarb Średzki jest zabytkiem podróżującym. Od października do końca grudnia olśniewa zwiedzających Muzeum Narodowe we Wrocławiu, a na pozostałe miesiące wraca do matecznika, czyli Muzeum Regionalnego w Środzie Śląskiej. I właśnie tutaj postanowiłam go odwiedzić.
W centrum maleńkiego średzkiego rynku piętrzy się dziwaczna budowla, jakby posklejana z niepasujących do siebie klocków. W samym jej środku góruje gotycka wieża więzienna, a wkoło oklejają ją mniejsze budynki z różnych epok. Przypomina mi to posklejane bańki mydlane, które nieforemnie w siebie wrastają. Moim celem były gotyckie mury w centrum tej konstrukcji, służące niegdyś za ratusz oraz więzienie. Gdy kasjerka wręczyła mi bilety, poczułam się jak w latach szkolnych, gdy co roku w wakacje chodziłam na Lato w mieście. Jeździliśmy wtedy na wiele wycieczek do mniej znanych miejsc i nieraz w moje ręce trafiały papierowe bilety drukowane na kolorowych kartkach, z ceną nabitą za pomocą pieczątki. Z lubością zbieram je do dziś. Właśnie taki żółciutki karnecik trzymałam wtedy w dłoni, wydrukowany na zwykłej drukarce, zszyty z kilku bilecików, aby zgadzała się cena końcowa. Jakbym cofnęła się w czasie.
Z taką myślą ruszyłam po drewnianych schodach, które oddawały każdy mój krok, cichutko poskrzypując, gdy zmierzałam na kolejne piętra. Labirynt korytarzy zmącił moje rozeznanie w przestrzeni – chyba nie umiałabym wrócić do punktu wyjścia. Zupełnie nie wiem, jak trafiłam do sali prawie w całości wypełnionej makietą średniowiecznej części miasta z zaznaczonymi miejscami wykopów. Dopiero gdy oderwałam się od tych miniaturowych domków, dojrzałam na ścianach wyblakłe freski, które kiedyś spełniały funkcję współczesnych tapet. Otaczały ornamentem żyrandole, pięły się po ścianach na wzór winorośli i majaczyły w migotliwym świetle świec.
Rytm zakręconych linii poprowadził mnie do przyciemnionej sali o odcieniu granatu; czułam się, jakbym weszła w przestrzeń atramentowego nieba rozświetlonego blaskiem słońca i innych gwiazd. Oto jest! Korona godna głowy wysoko urodzonej niewiasty, która właśnie zmierza na ślubny kobierzec. Umieszczona w szklanej gablocie wabiła mnie niczym słodki kwiat pszczołę. Okrążałam ją i ze wszystkich stron podziwiałam każdy jej detal. Fragmenty przedstawiające ukoronowane orły z pierścieniami w dziobach przeplatały kwiatony z kiściami winogron – dostrzegłam nawet misternie ułożone gronka owoców. Każdy segment był ozdobiony szlachetnymi kamieniami i spięty szpilą z wcześniej wspomnianym kwiatonem. Jeszcze raz powtórzę – segment. Korona składała się z kilkunastu połączonych ze sobą kawałków – nie stanowiła jednego okręgu, jak często wyobrażamy sobie korony. Dzięki temu przez lata mogła służyć różnym głowom, łatwiej było ją zmniejszać i naprawiać oraz ewentualnie przerobić na inny rodzaj biżuterii, co na szczęście nie miało miejsca. Taki proceder cieszył się jednak popularnością, w końcu złoto było trudno dostępnym kruszcem, więc wykorzystywano je do cna.
Ale jak to się stało, że tak cenne klejnoty monarsze – nie mylić z rodowymi – trafiły do małego miasta, a potem zakopano je pod zwykłym domem? Badania potwierdziły, że korona pochodzi z XIV wieku i prawdopodobnie należała do monarchów czeskich, więc jej lokacja tym bardziej zdumiewa. Cóż… nawet król miewa długi, a gdy potrzebne są pieniądze, to z pomocą przychodzi lombard. W tym przypadku taką funkcję spełnił zamożny kupiec średzki, który przyjął precjoza w zastaw. Wedle podejrzeń zostawił je u niego Karol IV, król czeski i cesarz rzymski w XIV stulecia.
Odkąd ludzie zaczęli wytwarzać i posiadać rzeczy materialne, to okazja czyni złodzieja. Przezorny kupiec zakopał kosztowności w piwnicy swojego domu wraz z własnym kapitałem w postaci monet i pierścieni. Nie wiadomo, dlaczego nigdy ich nie odkopał, choć prawdopodobne jest, że padł ofiarą największej epidemii w dziejach ludzkości – czarnej śmierci. Ta historia skrywa jeszcze wiele tajemnic; może kiedyś badacze trafią na nowy trop.
Tymczasem mój wzrok przyciągnęły połyskujące kamienie zdobiące pokaźną zaponę, czyli klamrę, jedną z kilkunastu zachowanych w Europie. Gdybym wzięła ją w ręce, to ledwo by się zmieściła w moich dwóch dłoniach. I pomyśleć, że niegdyś służyła jako ozdoba ceremonialnego stroju władcy. Jej pokaźna wielkość, nie bagatela 13 cm średnicy, sugeruje, że zapinano nią płaszcz centralnie na piersi króla. Tak dużych zapon przetrwało niewiele, a i ta mocno ucierpiała w trakcie odkrycia. Na szczęście zrekonstruowano ją z zachowanych elementów. Dzięki umieszczonej w centrum klamry kamei, czyli wypukło rzeźbionego kamienia z przedstawieniem orła, badacze wysnuwają podejrzenie, że należała ona do Karola IV. Skąd taka myśl? Kamea przedstawia orła w ujęciu aquila victrix, czyli orła triumfującego. To rodowy symbol włoskiego rodu Staufów, który za jego pomocą przywoływał skojarzenia łączące go z imperium starożytnego Rzymu i Bizancjum. Karol IV aspirował do godności cesarskiej, więc takie powiązania były dla niego niezwykle cenne. Co prawda istnieją jeszcze inne przesłanki sugerujące, że skarb pochodzi z Czech, ale o tym wspomnę za chwilę.
Zapona z pewnością zwraca na siebie uwagę, jednak najbliższe mojemu sercu stały się złote zawieszki o formie półksiężyca misternie zdobione cienkim drucikiem, który symetrycznie oplata kamienie. Zawieszki zapewne służyły jako ozdoby kobiece: damy dopinały je do nakrycia głowy, tak by bujały się na wysokości uszu . Dzięki temu ozdoby nie obciążały uszu jak kolczyki i mogły mieć dużo większe gabaryty. Przykład takich zawieszek widnieje na mozaice z wizerunkiem Justyniana I i Teodory w Rawennie. Zawieszenia ze Skarbu Średzkiego mają w sobie nutkę orientu, gdyż inspiracją dla twórcy było złotnictwo bizantyjskie. Świadczy o tym ich kształt i zastosowany ornament z filigranu, czyli cieniutkiego skręconego drutu ułożonego we wzór spiralek. Za to zakute w złoto granaty są kolejnym elementem sugerującym czeskie pochodzenie skarbu. Czesi są dumni ze swoich granatów, które wydobywają od stuleci, i uznają je za kamienie narodowe, więc idealnie sprawdzały się do zdobienia biżuterii królewskiej.
Ten skarb to nie jedyne klejnoty, które czekały na mnie podczas tej wyprawy. W jednej z gablotek wśród zawiłości średzkiego muzeum odnalazłam fantazyjny naszyjnik z końca XIX lub początku XX wieku. Ozdobiony motywem kwiatów otaczających harfę, połączony z wypukłymi elementami z metalu o owalnym kształcie i grubym łańcuchem. Zaprawdę przedziwny twór, którego nie mogłam przypisać do żadnego stylu. Tuż obok niego leżała równie interesująca broszka: połączenie kół i kwiatowych ażurów. Jej forma kołatała mi w głowie, ale nie udało mi się jej odnaleźć w szufladkach pamięci. Podpis niewiele pomógł. Za to pani, która prowadziła mnie po ekspozycji, zdradziła, że biżuteria ta należała do mieszkanki Środy Śląskiej, która wraz z rodziną uciekła z miasta w trakcie II wojny światowej. Pracownikom muzeum udało się nawet odnaleźć jej rodzinę, ale krewni nie chcieli wracać do bolesnej przeszłości i odebrać biżuterii.
Kilka dni po wizycie w muzeum na jednej z grup na Facebooku dotyczącej biżuterii etnicznej zupełnie przypadkiem trafiłam na zdjęcie broszki, która wyglądała niemal jak ta średzka. Przypinka ze zdjęcia również składała się z trzech połączonych ze sobą kół zdobionych kopułami z wyciętym kwiatem. Do nich doczepiono łańcuszki z zawieszkami o kształcie grotów. Okazało się, że to charakterystyczna forma dla tradycyjnych brosz z Norwegii, tzw. sølje, co znaczy po prostu broszka. Norweżki nadal przypinają je do strojów ludowych. Przyznam, że to małe odkrycie przyniosło mi sporo satysfakcji, choć chętnie poznałabym koleje jej podróży z dalekiej północy do Środy Śląskiej.
Jeszcze jedna rzecz wzbudziła mój zachwyt w średzkim muzeum: cała ekspozycja Warstat. Dawne narzędzia do obróbki drewna (tak, warstat pisane przez „s”). Przyciągnęły mnie stareńkie drewniane narzędzia noszące ślady pracy ludzkich rąk. Niegdyś używane przez stelmachów i kołodziei wykonujących wozy i koła, bednarzy kształtujących beczki i drewniane pojemniki oraz cieśli budujących drewniane konstrukcje. Odbiły się na nich zarysowania pilników, krawędzie połyskują wypolerowane przez częste dotykanie, niczym poręcz schodów w starej kamienicy, którą głaskały tysiące dłoni. Wgniecenia, uszczerbki – rzemieślnicze życie odbite w przedmiotach.
BIBLIOGRAFIA:
Witecki J., Skarb Średzki, Wrocław 2014.
Skarb Średzki. Trzydziestolecie odkrycia, Wrocław 2018.
Witecki J., Korona średzka i zagadka zielonych kamieni, https://mnwr.pl/korona-sredzka-i-zagadka-zielonych-kamieni/
Średzkie klejnoty po trzydziestu latach, https://mnwr.pl/sredzkie-klejnoty-po-trzydziestu-latach/
Zabytki złotnicze Skarbu Średzkiego, https://muzeumnarodowewroclaw.pl/zabytki-zlotnicze-skarbu-sredzkiego/
Comments